IndeksIndeks  Latest imagesLatest images  SzukajSzukaj  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

 :: * jericho * :: Centrum miasta :: Szpital Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down
Carla & Roscoe, 26 listopada, prosektorium
Carla Sallow
Carla Sallow
Dzielnica : Old Town
practical magic


Piwnica szpitala św. Jerzego, bliżej nieokreślona godzina.

Carla & Roscoe, 26 listopada, prosektorium D0edda180ea950f5ba5fbd3adeab8378


   Jakiekolwiek ślady senności zniknęły wraz z zawartością trzeciego kubka kawy. Nie była nawet pewna, która jest godzina — telefon milczał, odłożony na blat biurka, co było dla niej wystarczającym powodem, by nie odrywać się od pracy. Skoro Kennedy nie dzwoniła, oznaczało to, że wyjątkowo radziła sobie z Theo i jego najnowszą fiksacją pytania dosłownie o wszystko, każdy najmniejszy szczegół i każdą mijaną osobę. Jednak opiekunka nie miała na co narzekać, praktycznie pomieszkując w domu Sallow, gdzie nawet lodówka była wypełniana głównie pod jej żywieniowe preferencje, a do tego wraz z każdym „tak, wiem, miałam być wcześniej” podążały usprawiedliwiające banknoty. Takie słowa w ostatnich tygodniach padały niemal codziennie, stając się nową mantrą Carli.
   Tylko raz na jakiś czas zastanawiała się, czy jest złą matką. Nie musiała o tym myśleć. Wiedziała, że była — stanowiła odbicie swojego własnego ojca, który nawet raz nie zjechał z północy, by poznać swojego wnuka. Chciała to naprawić, naprawdę chciała, bo kochała tego małego człowieka szczerą miłością, jednak wciąż wydawało jej się, że ma czas się zmienić, że wystarczy schować go w swoich ramionach, a on puści w niepamięć te wszystkie nieprzeczytane na dobranoc bajki i ominięte przedstawienia w przedszkolu. Ale wyniki jej ostatniej tomografii temu przeczyły, a Theo rósł coraz szybciej, mówił pełnymi zdaniami i nieraz wprowadzał ją w zaskoczenie tym, jak świadomy się zdawał. Coraz częściej pytał o swojego ojca, szczególnie po tym, jak kilkoro dzieci uwzięło się na nim i zaczęło go wyśmiewać za bycie półsierotą. To było coś, co umknęło Sallow: pogodziła się z byciem samotną matką, pomijając fakt, że jej syn będzie musiał nieść brzemię jej decyzji.
   Oderwała plecy od zimnej ściany, celując zgniecionym, papierowym kubeczkiem do kosza. Przez te kilka minut przerwy mięśnie jej ramion napięły się jeszcze bardziej, ograniczając zakres jej ruchów głową — urok spędzania kilku godzin w tej samej pozycji. Ugniatając palcami bark, przeszła przez wąski, pomalowany na biało korytarz mniej oficjalnej części prosektorium, ciasno związała włosy, zdezynfekowała dłonie i ponownie zniknęła w laboratorium.
   — Wybacz, że tak długo, to nie tak, że twoje towarzystwo mi nie odpowiada — rzuciła do leżącej na stole kobiety.
   Była młoda. Sądząc po uzębieniu, nie starsza niż dziewiętnaście lat. Prawdopodobnie całkiem atrakcyjna, przynajmniej przed tym, jak spędziła w okolicznej rzece około czterdziestu ośmiu godzin. Jej ciało zdążyło napuchnąć i zsinieć, ale w wodnej toni sam proces rozkładu odbywał się w zwolnionym tempie. Przez krótki moment wpatrywała się w jej twarzy, przekrwione błękitne tęczówki, zastanawiając się, co widziały w ostatnich sekundach jej życia. To nie było jednak ważne. Odczucia i emocje stanowiły tylko swoisty mur w jej pracy. Przeszkodę.
   Nogą przysunęła sobie taborecik na kółkach, wyłączyła główne oświetlenie w pomieszczeniu, przełączając się na chirurgiczną lampę zawieszoną nad metalowym stołem i ponownie włączyła nagrywanie w starym, analogowym dyktafonie. To na czym skończyła?
   — Doktor Carla Sallow, kontynuacja badania Jane Doe, dwudziesty szósty listopada. Śledziona z ujawnioną patologią o widocznym zaciemnieniu w miejscu pęknięcia, które tłumaczyłoby krwawienie wewnętrzne. Oprócz urazu widoczna splenomegalia. Pobieram fragment... — przerwała, oddychając miarowo, gdy wsuwała grubą igłę w odsłonięty narząd. Fragment pobranej tkanki od razu znalazł się szkiełku mikroskopowym, zabezpieczony i odłożony na bok — do dalszej analizy.
   Niemal mechanicznie wykonała następne kroki. Usunęła narząd, przekładając go na tackę nerkowatą, zważyła i zapisała wynik w raporcie. Przed nią był jeszcze cały układ trawienny — jeśli miała faworyzować jakąkolwiek część, to żołądek stanowił dla niej najciekawszy etap. Zwykle kluczowy element układanki, by poznać odpowiedź, co pośrednio lub nie doprowadziło do zgonu. Treść żołądkowa była dla niej, jak drewniany kufer z zabawkami dla Theo. Sięgała po skalpel, gdy usłyszała subtelny dźwięk rozsuwających się, skrzydłowych drzwi. Niemal w tym samym momencie, podmuch powietrza prześlizgnął się po jej odkrytym karku.
    — Problemy z czytaniem czy czerwony, świecący neon "nie wchodzić" jednak zabrzmiał na zaproszenie? — wypowiedziała spokojnie, krzywiąc się jednak nieznacznie. Niewiele osób poza kadrą szpitala miało dostęp do prosektorium. Kilkoro ważniaków z prokuratury okręgowej, jej asystent, młoda Thorsen — chociaż tylko podstawowe uprawnienia, tak jaki i paru policjantów. Szczególnie ci ostatni uwielbiali pakować się do laboratorium, jakby żyli w serialu detektywistycznym, odgrywając jakąś kluczową dla ich kariery scenę. Cmoknęła zniecierpliwiona, oglądając się za ramię.
    By złapać spojrzenie jej syna, tylko w oczach jego ojca.

Carla & Roscoe, 26 listopada, prosektoriumCarla & Roscoe, 26 listopada, prosektorium Empty
Sro Mar 27, 2024 12:53 am
Powrót do góry Go down
Roscoe Thorsen
Roscoe Thorsen
Dzielnica : Old Town
practical magic

Miał swoje sposoby na wchodzenie oknem tam, gdzie nie chciano go wpuścić drzwiami. Z odznaką policjanta był wszędzie wpuszczany, ale w takim mieście jak Jericho wieści roznosiły się jak ospa na kinderparty. Dlatego ochrona znała historię o tym, aby nie wpuszczać Roscoe Thorsena do podziemi. Brak uprawnień nie powodował jednak, że wiedźmin z czegokolwiek rezygnował. Odwrócił uwagę strażnika w recepcji niewinną sztuczką, która miała w sobie szczyptę magii. Drogę do prosektorium znał, dlatego nie przerażała go ilość rozgałęzionych korytarzy nadających się do nagrywania scen horrrorów.
Prowadzone śledztwo wymykało mu się z rąk. Mógł jedynie zapewnić rodziców Emmy Heferth, że ich córka żyje. Skąd wiedział, pytali. Nie rozpowiadał o swoim talencie na lewo i prawo, dlatego częściej wynikało z tego wiele problemów. Obiecał Hefertom coś, czemu w istocie mógł nie sprostać i wprawiało go to w złość. W domu wyładowywał się na Isarze i Freyi, będąc bliski podbicia oka Gunnarowi. Rozdrażniony, niczym lew dreptał w miejscu. Intuicja podpowiadała wielką sprawę i na tym się jej rola kończyła.
Unikał szpitali z jednego prostego powodu, dla którego medium może nie lubić takich miejsc. Roiło się tutaj od duchów. Dzielił je na świeżaków i rezydentów. Spora ich część nie dostrzegała w nim medium, zbyt pogrążona w swoim żalu. W innym wypadku mogłyby go obsiąść jak mrówki.
Do prosektorium wszedł jak do siebie, mijając po drodze przezroczystą, delikatną poświatę. Znał tutejszego patologa i to jego spodziewał zastać się nad stołem do sekcji. Wychylił niejednego głębszego z doktorem Sabinskym przy stanowisku przy, którym stała obecnie nieznajoma kobieta... Głos brzmiał znajomo, nawet bardzo. Na czole wykwitły zmarszczki, aż w kilka długich sekund pojął kogo ma przed sobą. Mała żmijka. W głowie pojawiły się obrazy z przeszłości, o jakich nie powinien myśleć żonaty mężczyzna.
- Tak myślałem, że okopałaś się pod ziemią Sallow.
Brzmiał tak samo, jak wtedy, gdy mieli ze sobą znacznie więcej do czynienia. Nie zmienił się na tyle, aby przy pobieżnym spojrzeniu wysnuć jakieś wnioski. Cztery, czy pięć lat to wcale nie tak dużo. Zbliżył się, omiatając wzrokiem sylwetkę Carli. Ostre, chłodne światło nie było dla nikogo łaskawe. Jeśli jej obecność wytrąciła go z równowagi to nie dał tego po sobie poznać.

@Carla Sallow
Powrót do góry Go down
Skocz do: